Od dziecka uwielbiam wybierać się na górskie wyprawy w ukochane Beskidy do których mam duży sentyment. Choć Babia Góra (a konkretnie Diablak, bo Babia Góra to nazwa całego masywu obejmującego kilka szczytów) - najwyższy szczyt Beskidów Zachodnich i najwyższy (nie licząc Tatr) szczyt w Polsce - jest jednym z najbardziej popularnych celów górskich wędrówek, to nie miałam jeszcze okazji jej "zaliczyć". Od długiego czasu wizyta tam chodziła mi po głowie, jednak zniechęcała mnie popularność tego miejsca, a co za tym idzie duży natłok turystów (zwłaszcza w dni wolne). Mimo to postanowiliśmy zaryzykować i na początku listopada udać się tam na wschód słońca. Już na parkingu wiedzieliśmy, że nasze obawy się ziszczą, gdyż panował tu dość spory ruch i gwar (szczególnie jak na tak wczesną porę, bo było jakoś po godz. 3:00). Mimo to, z lekką dozą rozczarowania, skierowaliśmy się na szlak. Pierwsze podejście dało nam niezły wycisk, ale reszta szlaku przebiegła już gładko. Szybko dotarliśmy do masywu, gdzie powoli zaczęły do nas docierać spektakularne widoki. Przyspieszyliśmy kroku, aby zdążyć jeszcze na spokojnie "zająć miejsce" i przygotować sprzęt. Na szczęście okazało się, że odsłonięty i pozbawiony drzew masyw Babiej Góry jest bardzo rozległy, przez co nie brak tu wolnej przestrzeni i wspaniałych widoków. Miejsca było tak dużo, że nawet spora liczba turystów nie przeszkadzała aby w doskonałej atmosferze spokoju cieszyć oczy efektownym spektaklem sunącego morza mgieł, podświetlanego blaskiem wschodzącego słońca. Niesamowite miejsce i do tego niezwykle fotogeniczne, szczególnie o tej porze roku. Po kilku godzinach spędzonych na podziwianiu widoków, kiedy to zaczęliśmy się już szykować do zejścia, dosłownie za naszymi plecami mgła podniosła się zakrywając przy tym podziwiane przez nas chwilę wcześniej widoki. Mieliśmy więc spore szczęście, że udało się na, trafić na takie warunki, co pozwoliło nam skorzystać z niezwykłych uroków Babiej Góry.